+4
Grzegorz Firlit 24 sierpnia 2015 19:51
W tym roku nasze plany wakacyjne musieliśmy sprowadzić do lipca lub sierpnia, a to oczywiście zasługa naszej absolwentki pierwszej klasy (dosłownie i w przenośni ;) – Leny. Lato zbliżało się nieubłagalnie i zaczęliśmy nieśmiało snuć plany. Pewnego wieczoru rzuciłem pomysł, żeby pójść do biura podróży i kupić wycieczkę, najlepiej na jakąś wyspę. Żona (Magda) tylko zerknęła na mnie i nawet tego nie skomentowała. Po kilku dniach temat wrócił - zaproponowałem, żeby przejrzeć katalogi… Tym razem Magda zaniepokoiła się, ale w dalszym ciągu traktowała to jak żart. Zajęło mi trochę czasu, żeby ją zapewnić, że mówię całkiem serio. Musiałem przeprowadzić całą argumentację i zachwalać uroki takiego wypoczynku. Nie było łatwo, bo takiego dobrodziejstwa jeszcze nie doświadczyłem na własnej skórze. Mijał czas, a żona była przekonana, że ten niedorzeczny pomysł jeszcze szybciej ulotni mi się z głowy, niż do niej wpadł. Ja twardo stałem na swoim. Nie pomogło nawet wytoczenie dział najcięższego kalibru, czyli straszenie mnie serialem „Pamiętniki z wakacji”, aż w końcu usłyszałem coś w rodzaju „… z Tobą to już koniec…”. Hmm, zacząłem się zastanawiać, w końcu za kilka miesięcy stuknie czterdziestka, czyżby żona widziała coś, do czego ja się nie chcę przyznać…? Tak czy inaczej doszliśmy do porozumienia – a co tam, niech się dzieje wola nieba! Pozostało już tylko wybrać kierunek no i hotel. Nad wyraz szybko nasze palce na mapie spotkały się na wyspach greckich i postukaliśmy przy napisie Korfu. Jeszcze tylko hotel i wakacje zaklepane. W tym temacie całkowicie dałem wolną rękę żonie (oczywiście było to dla mnie bardzo wygodne, a może nawet egoistyczne, bo w wypadku totalnej klapy, nie wszystko pójdzie na moje barki ;) Wybór hotelu był o wiele trudniejszy, w katalogu wszystkie wyglądają pięknie, ale gdzie jest pies pogrzebany? Żona przeczytała wszystkie komentarze, na wszystkich portalach, a jak się trafił negatywny komentarz, to jego autor został gruntownie prześwietlony, czy aby nie jest straszną zrzędą. W taki oto sposób zostaliśmy przyszłymi gośćmi Mare Blue w Agios Spirydon w północnej części Korfu. Pozostały czas mijał nam na kibicowaniu porozumieniu rządu greckiego z wierzycielami, jak również przeglądaniu przewodników, ofert wypożyczalni samochodów, ale chyba w głównej mierze zdjęć z pięknych korfijskich plaż.
Po długich tygodniach oczekiwania nadszedł czas wylotu. Wsiedliśmy do mocno wysłużonego Boeinga 737-800, który nie wiem czemu, ale przywołał mi na myśl Ronalda Reagana :) Może nawet bardziej amerykańskie filmy z lat 80-tych, kiedy podróże podniebne tkwiły w sferze niedoścignionych marzeń. Skojarzenia te chyba wywołała duża liczba aluminiowych elementów foteli (teraz dominuje plastik), ba fotele były nawet pochylane, a w podłokietnikach gniazda na słuchawki (nie działały). Za to z sufitu opuściły się małe ekrany, na których wyświetlane były parametry lotu – jednym słowem – Ameryka. Za oknem zaczęło się robić ciekawie, gdy wlecieliśmy na terytorium Serbii. Monotonne węgierskie równiny przeistoczyły się w góry, które z każdym kilometrem stawały się bardziej nagie. Albanię zapamiętam jako żółty, górzysty kraj. Samolot minął Korfu, ostro zawrócił na północ i podchodził do lądowania w Kerkirze. Cóż to były za emocje! Pas startowy to praktycznie wąska grobla, na dodatek niezbyt długa – co skutkowało ostrym podejściem do lądowania i gwałtownym hamowaniem. Nie obyło się bez pojedynczych pisków bardziej wrażliwych pasażerek.
Po wylądowaniu poczułem się jak w jakimś afrykańskim kraju i nie mam tu na myśli temperatury powietrza. Samolot zatrzymał się tam gdzie po prostu było miejsce, pomiędzy innymi maszynami ustawionymi bezładnie w różne strony. Terminal nie wyższy niż otaczające palmy, a teren lotniska ogrodzony dziurawą siatką i drutem kolczastym. Ruszyliśmy autokarem w stronę naszego hotelu. W milczeniu obserwowaliśmy zabudowania Kerkiry, później mniejsze miejscowości i krajobrazy. Po kilkudziesięciu minutach prawie równocześnie odezwaliśmy się – „widziałaś/eś to? Ale bajzel!” Rzeczywiście obrazki za oknem mogły przypominać jakieś bogatsze państwo afrykańskie – sporo opuszczonych budynków, a na podwórkach zamieszkanych składowiska rupieci różnej maści. Do tego oczywiście chaos na ulicach. Fan motoryzacji może dokładnie prześledzić jej ostatnie 30-lecie. To jest oczywiście pierwsze wrażenie. Są również piękne gaje oliwne (4 miliony drzewek oliwnych na całej wyspie), a pośród nich malownicze, niskie domy z podcieniami, kryte dachówką. Mijamy tawerny, których tarasy zacienione winoroślami wabią gości. W każdym ogrodzie rosną okazałe palmy daktylowe, dorodne cykasy, bananowce, figowce, oleandry, rzadziej drzewka cytrusowe. No i ta woda w zatokach – błekitna – foldery nie kłamały ani trochę. Dojechaliśmy na północ wyspy. Autokar zatrzymał się przy pierwszym hotelu, ale nie było chętnych do jego opuszczenia. Kierowca zachęcał słowami – „Sidari, Panorama”. W końcu podniosła się para, a z ust wczasowiczki można było usłyszeć pełne goryczy i niedowierzania – „Here? Sidari? Panorama?” i jeszcze przy wyjściu bardziej zadziorne – „to na pewno nie jest Panorama w Sidari”. Z twarzy pozostałych turystów można było odczytać coś w rodzaju – „a my paniska jedziemy dalej”. Nasz hotel był ostatni i wysiedliśmy jeszcze tylko z jedną rodziną.

Mare Blue

Muszę przyznać, że Magda prześwietliła ofertę i hotel do podszewki. To czego oczekiwaliśmy – dostaliśmy. Bez rozczarowania i szukania dziury w całym oddaliśmy się w pełni odpoczynkowi, starając się podporządkować rytmowi panującemu w hotelu. Okazało się, że z tym rytmem idzie nam najgorzej. Późne śniadanie kontynentalne do 10:30 okazało się zbyt wczesne dla moich dziewczyn. Nie była to wielka strata, bo praktycznie na okrągło można było coś gdzieś zjeść, albo wypić. Wspominaliśmy nasze campingowe śniadania, kiedy pozdrawiali nas Holendrzy idący do sklepiku po crosanty, wracający z zakupami, idący myć naczynia, wracający z gotowym praniem… a my cały czas przy śniadaniu ;) Pomimo przemiłej obsługi i różnorodności menu, pozostałe posiłki również nie dawały nam pełni satysfakcji. Nie trzeba było brać udziału w wyścigu dookoła bufetu, a pomimo to niesamowity harmider nie nastrajał nas do rodzinnego ucztowania. Jakoś przyzwyczailiśmy się, zwłaszcza na wakacjach, do celebrowania wspólnych chwil spędzonych przy stole.
Ponieważ jestem rannym ptaszkiem miałem sporo czasu, żeby popływać w zatoce z maską i fajką w ciszy i spokoju, spenetrować najbliższą okolicę hotelu i zatoki, lub pogrążyć się w lekturze. Nie pamiętam, kiedy udało mi się ostatnio przeczytać trzy książki w dwa tygodnie. Jedną szczególnie polecam – „Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpani” Normana Lewisa.
Animatorzy starali się wczasowiczom, małym i dużym, uatrakcyjnić czas. W ciągu dnia odbywały się różnego rodzaju gry i zabawy zespołowe. Córka jednak najbardziej czekała na wieczorne atrakcje, tak więc braliśmy zarówno bierny jak i czynny udział w ludowych tańcach greckich, pokazach magicznych, grze w bingo, wyborach miss i mistera (tylko biernie ;), fakir show i wielu innych. Odbywały się również mniej oficjalne zawody, np. kto wcześniej zajmie leżak na basenie. Nigdy nie zdążyłem na rozpoczęcie tych zawodów, chociaż zdarzało mi się wyjść na widownię, tzn. na taras z książką już o 7 rano. Wymyśliłem sobie również zabawę w rozpoznawanie narodowości wczasowiczów. Szybko mi się znudziło, bo większość to byli Anglicy, a z nimi najprościej szło. Bo kto jak nie oni noszą zawsze i wszędzie koszulki swoich ukochanych klubów piłkarskich? Kto ma wieczorem najwięcej pustych kubeczków na stoliku? Kto zajada rano tosty z fasolą i pieczonym bekonem? Jaki dzieciak potrafi na obiad nałożyć sobie na talerz pieczone ziemniaki, frytki i ryż? Która pani zachciałaby sobie wytatuować pas od pończoch? Na dodatek notorycznie zderzałem się z nimi w ciasnych przejściach, zapominali że są na kontynencie i obowiązuje ruch prawostronny ;)
Gdy słońce już wysoko stało na niebie, dobiegała końca druga runda water-polo, a co poniektórzy zdążyli zgromadzić już na stoliku całkiem pokaźną wieżyczkę z kubeczków plastikowych, przemykaliśmy na jedną z dwóch plaż. Wybieraliśmy mniejszą, bardziej kameralną, otoczoną wapiennymi skałami, gdzie można było spotkać kolorowe rybki. I to było chyba jednak dla nas największe rozczarowanie – podwodne życie Morza Jońskiego. Mocno nastawieni, jak to się mówi współcześnie na snorkeling, nie znaleźliśmy kolorowego podwodnego świata, licznie prezentowanego na ulotkach miejscowych agencji. Na dodatek wspólne, rodzinne nurkowanie skończyło się bardzo szybko. Powodem było podwodne spotkanie Leny z rybą. Jak nam później relacjonowała, ryba popatrzyła jej w oczy (jednym okiem), była taka szara i srebrzysta i było coś w niej takiego… magicznego. Przez pozostałe dwa tygodnie nie udało nam się namówić córki żeby zanurzyła głowę pod powierzchnię wody z otwartymi oczami. Trudno, pozostało nam lepienie żółwi z piasku, skakanie przez fale (wietrzne dni były błogosławieństwem na nudę). Lena odkryła, że można również pływać, siedząc mi na plecach. Tłumaczę to dużym zasoleniem morza, bo w końcu tostów z fasolką na śniadanie nie jadłem… Miałem również sporo czasu na czytanie. Drugą książkę, którą przeczytałem to była „Camping Story. Wakacje, namiot i rodzinne katastrofy” Emmy Kennedy, jak brzmi recenzja na okładce „Camping Story to idealna lektura dla tych, którzy kochają podróże z namiotem, jak i dla tych którzy ich nienawidzą…” Miałem nadzieję, sądząc po tytule, że ta książka to jeszcze jeden argument, za tym że podjęliśmy w tym roku dobrą decyzję. Jak nie czytałem, to gapiłem się w nieodległe albańskie wybrzeże. Kraj ten w dalszym ciągu wydawał mi się tak bardzo niedostępny, i nie jest to zasługa 70 tysięcy bunkrów Hodży, co raczej surowego krajobrazu, nagich gór, gdzie można było policzyć pojedyncze drzewa. Nocą Saranda kusiła migotaniem setek światełek, za dnia ukazywała się jako jedno, wielkie blokowisko na zboczu spalonej słońcem góry.


Zatoka Agios Spiridon


Zatoka Agios Spiridon


Zatoka Agios Spiridon


Połączenie Jez. Adinioti (obszar Natura 2000) z morzem


Jezioro Adinioti


Plaża w zatoce Agios Spiridon


Zatoka Agios Spiridon i najwyższy szczyt Korfu - Pantokrator 903 m n.p.m.


Burza nad zatoką

Paxos i Antipaxos
Mełe wysepki Paxos i Antipaxos w przewodniku przedstawiane są jako najbardziej malowniczy zakątek Morza Jońskiego. Znajdują się kilkanaście kilometrów od południowych krańców Korfu. Wybierając wakacje na tej wyspie postanowiliśmy, że koniecznie musimy je zobaczyć. Aby się tam dostać zostaliśmy przewiezieni do portu w Kerkirze, a następnie zaokrętowani na dwupokładowy statek wycieczkowy. Z niedowierzaniem obserwowaliśmy podjeżdżające kolejne autokary i turystów, którzy wchodzili na pokład. Byliśmy upchani jak śledzie w beczce. W końcu trap został podniesiony, cumy spuszczone i ruszamy. Płyneliśmy wzdłuż południowo-zachodniego wybrzeża Korfu. Gdy wpłynęliśmy na otwarte morze, statkiem zaczęło bardziej kołysać. Co bardziej zapobiegliwi rodzice chowali swoje pociechy do środka, a te nie widząc horyzontu szybko odpłaciły się koniecznością sprzątania i prania koszulek. Po dwóch godzinach rejsu dopłynęliśmy do mniejszej wysepki Antipaxos. O uroku tego miejsca może świadczyć liczba zacumowanych jachtów. Pomimo udało się znaleźć skałę do której zacumowała nasza jednostka. Dostaliśmy czas wolny i wolną rękę. Kapitan zapewnił nas, że możemy wchodzić do wody na każdy sposób jaki sobie wymyślimy, tzn z trapu, po drabince lub skacząc z pokładu, również górnego. Woda była tak przeźroczysta, że trudno było ocenić głębokość. Na moje niewprawne oko, co najmniej kilkanaście metrów. Uzbrojeni w maski, fajki i płetwy wskoczyliśmy do wody za cel przyjmując wystającą skałę. Lena usłyszała, żeby uważać bo mogą być jeżowce. Na te słowa delikatnie mówiąc zdenerwowała się i przeszła jej ochota, na tak bardzo wyczekiwaną kąpiel. Wróciłem na statek po buty do pływania, żeby spokojnie mogła stanąć na skałce i odpocząć. Na nic moje wysiłki, słyszeliśmy tylko - ja nie chcę tu pływać, ja chcę wyjść. Skończyło się na tym, że kolejny raz popłynąłem na statek, tym razem po kapok i w ten sposób zaholowałem córcię na pokład. W międzyczasie załoga przygotowała pachnące souvlaki i po kilku kęsach humory wróciły i więcej do tematu nie wracaliśmy.


Antipaxos


Jachty przy Antipaxos

W następnej kolejności statek popłynął do zachodnich, niezwykle malowniczych wybrzeży Paxos, gdzie pośród wysokich, dzikich klifów ukryte są Błękitne Groty. Nazwę zawdzięczają niewiarygodnie błękitnej wodzie.


Niebieskie Groty

Kolejny przystanek to Gajos – urocze, portowe miasteczko i jednocześnie stolica wysepki. Tutaj również dostaliśmy wolny czas, który starczył na zakup pamiątek, chwilę przerwy w zacienionej tawernie i szybką kąpiel na malutkiej, kamienistej plaży. Przechadzając się po miasteczku obserwowaliśmy różnego rodzaju jachty i łodzie, krzątaninę ich załóg, albo leniwe wylegiwanie się na pokładzie. Na nabrzeżu z trudem można było znaleźć metr wolnej przestrzeni. Pomimo to zerkaliśmy na siebie, nie musieliśmy się odzywać, bo w naszych oczach malowała się tęsknota, do tego czego jeszcze nie próbowaliśmy – żeglowania. Fajnie musi być po tej drugiej stronie, mieć lekko kołyszącą się perspektywę… Może za rok… jak co roku…


Kutry w Gaios


Kutry w Gaios


Kutry w Gaios

Rejs powrotny uatrakcyjniły nam delfiny, które od czasu do czasu wyskoczyły nad powierzchnię, żeby tylko narobić zamieszania na pokładzie. Całe szczęście, że długo nam nie towarzyszyły, bo gdyby wszyscy pasażerowie pobiegli z aparatami na jedną burtę, to jestem pewien, że statek by się przewrócił ;) W każdym razie, po tym wydarzeniu, Lena do kolekcji pocztówek z kotami zaczęła dokładać kartki z delfinami.

Dookoła wyspy

Dookoła wyspy to druga wycieczka, na którą się zdecydowaliśmy. Była reklamowana jako objazd najpiękniejszych zakątków Korfu, w planie m. in. Achillion – pałac cesarzowej Sisi, Paleokastritsa –wg przewodnika jeden z najpiękniejszych zakątków wyspy, a pomiędzy tymi miejscami jeszcze inne atrakcje. Ale po kolei.

Achilion

Achilion to zamek wybudowany pod koniec XIX wieku dla kontrowersyjnej cesarzowej Austrii Elżbiety, tzw. Sisi, a następnie odkupiony przez Wilhelma II. Cesarzowa była miłośniczką starożytnej Grecji, dlatego został zbudowany w stylu neoklasycystycznym. To że Sisi „podkochiwała” się w Achillesie można rozpoznać po liczbie i wielkości rzeźb tego mitycznego bohatera. Zamek jest pięknie położony, otoczony niezwykle urokliwym ogrodem i to moim zdaniem jego największa atrakcja. Jakoś nie przemówiły do mnie „greckie” rzeźby z XIX wieku. Nie musiałbym długo szukać, żeby znaleźć w promieniu 100 km od Wrocławia co najmniej kilka ładniejszych zamków i pałaców, może nie tak spektakularnie położonych, no i nie miały szczęścia do ówczesnych „celebrytów”.


Achillion

Jadąc do kolejnego punktu zatrzymaliśmy się w zachwalanej wytwórni likierów z kumkwatu, czyli rośliny sprowadzonej z Chin i przypominającej mandarynkę. Przetwórnia kumkwatu okazała się sklepem z alkoholem, oliwą, dżemami… a największą atrakcją była oczywiście degustacja likierów różnej barwy i mocy. Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie przy wejściu w doniczce stał rachityczny krzaczek. Powiedziałem do córki – zobacz, to jest pewnie kumkwat.

Paleokastritsa

Kolejny przystanek to Paleokastritsa. Miasteczko położone na skalistych cyplach, pomiędzy sześcioma zatokami z naturalnymi plażami. Jeden z największych kurortów na Korfu o czym świadczą rzesze turystów oraz hotele i pensjonaty przyczepione wbrew grawitacji do skalistych, stromych zboczy.


Paleokastritsa

Zjedliśmy lunch, ochłodziliśmy się w jednej z zatok, bo przed nami kolejne atrakcje. Autokar wspinał się wąskimi uliczkami do XIII-wiecznego monastyru Theotokou. Klasztor położony oczywiście na skale, skąpany w niesamowitej zieleni, obrośnięty winoroślami i niezliczoną liczbą ziół. Również wnętrze monastyru, wraz ze swoimi licznymi ikonami robi duże wrażenie.


Monastyr Theotokou

Kolejna atrakcja na naszej trasie to „najpiękniej położony punkt widokowy na całej wyspie”. Ten punkt okazał się być restauracją z rzeczywiście imponującym tarasem. Niestety widoczność była fatalna. Tak więc pokrzepieni bardziej zimnymi napojami, niż widokami ruszyliśmy dalej. Ostatni punkt naszej podróży to miała być pięknie położona górska wioska. Położenie wioski może i jest imponujące, ale w ciągu 15 minut wolnego czasu nie zdążyłem się zorientować, bo wszystko dookoła przesłaniały stragany z greckim rękodziełem – oliwnymi deseczkami, miseczkami, łyżkami, tysiącem kolorowych mydełek, makatkami z tradycyjnymi wzorami, jak również ręcznikami z logo FC Barcelona i Hello Kitty. Kwadrans szybko minął na obserwowaniu klientów zapamiętale grzebiących w koszach z tymi wszystkimi cudeńkami.

Na własną rękę

Kolejne dni mijały na błogim lenistwie i atrakcjach hotelu Mare Blue. Przyszedł również czas na rachunek sumienia, czy to jest to czego oczekiwaliśmy po bajecznym Korfu? Na razie głośno się nie wypowiadaliśmy na ten temat. Żeby zatrzeć wrażenia po ostatniej wycieczce postanowiliśmy wziąć sprawy we własne ręce. Zarezerwowałem w wypożyczalni samochód. Lektura „Znikającej Europy” poszła na drugi plan, w ręce pojawił się przewodnik i mapa. Ruszyliśmy czerwoniutką fabią w kierunku zachodnim wzdłuż północnego wybrzeża wyspy. Muszę przyznać, że jechało mi się całkiem dobrze, może dlatego, że większość samochodów na ulicach była z wypożyczalni. Drogi na Korfu są wąskie, dziurawe, ale za to bardzo dobrze oznakowane i można w prosty sposób trafić do celu. Przejechaliśmy przez centrum Sidari, które ze swoimi straganami przypomniało mi najgorszy, bałtycki koszmar. Dojechaliśmy do Przylądka Drastis, którego białe klify można oglądać na pocztówkach w każdym punkcie z pamiątkami. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że w tym przypadku można zapomnieć o photo shopie – kolory są autentyczne. Zatrzymaliśmy się na końcu asfaltowej drogi, skąd rozpościerały się niesamowite widoki. Cześć osób ruszyła pieszo 2 km na kraniec przylądka, szutrową drogą. My wzięliśmy przykład z drugiej części turystów i ruszyliśmy na prawdziwy off-road samochodem, zatrzymując się na kolejnych punktach widokowych i robiąc zdjęcia. Lena zrobiła się małomówna, wszystko skwitowała słowami „piekne widoki”, a czasami nawet nie chciała wyjść z samochodu. Wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Dojechaliśmy na cypel, do którego kierowała nas odręcznie wykonana, drewniana tabliczka z napisem „360 panorama view”. Jakie było nasze (i nie tylko nasze) zaskoczenie kiedy trafiliśmy pod wielką bramę z jeszcze większym napisem „Welcome”, która była opleciona grubym łańcuchem. Pomiędzy dorodnymi oliwkami ktoś się leniwie krzątał wraz ze swoimi kozami i psem, w ogóle nie zwracając na nas uwagi. Przeżyliśmy szok, to tak jakby ktoś wydzierżawił lub kupił Giewont, ogrodził i nie wpuszczał nikogo. Pełni rozczarowania i goryczy zawróciliśmy i skierowaliśmy się w niezwykle zachęcającym kierunku „to the beach”. Plaża okazała się niezwykle malowniczą rozpadliną w klifie, gdzie był dostęp do morza. Ku naszemu zaskoczeniu, ktoś tutaj przytargał również parasole i leżaki, które rozstawił na bardziej płaskiej powierzchni i je wynajmował, jak również lodówkę z zimnymi napojami. Zamiast kąpieli schłodziły mnie słowa – „Grzegorz, ona ma gorączkę”. W tym momencie podziękowałem greckim bogom, że zdecydowaliśmy się zjechać tutaj samochodem. W innym przypadku czekałaby mnie wędrówka z Leną na rękach, w niesamowitym upale i pyle.


Przylądek Drastis


Przylądek Drastis


"Plaża" na Przylądku Drastis


"Plaża" na Przylądku Drastis

Postanowiliśmy kupić jakiś nurofen, odpocząć gdzieś w Agios Stefanos i obserwować pacjentkę.


Przylądek Kefali


Kutry w Agios Stefanos

Niestety stan się nie poprawiał znacząco i zmuszeni zostaliśmy wrócić do hotelu. Lena odpoczęła, przespała się w chłodzie, ja natomiast wróciłem do „Znikającej Europy” i rozegrałem pasjonujący mecz siatkówki plażowej w mocno międzynarodowym składzie. Koło godziny 17 Lena była gotowa stawić czoła kolejnym wyzwaniom i rozrywkom. Żeby jej nie forsować wybraliśmy się na krótką przejażdżkę do Kassiopi, gdzie ograniczyliśmy się do spaceru po porcie i pysznych sorbetów. Wracając zatrzymaliśmy się jeszcze nad jedną z plaż Zatoki Apraos, gdzie w zdumienie wprawił nas niezwykle długi i wąski pomost, zrobiony z desek, które wcale bym się nie zdziwił, gdyby wyrzuciło morze na brzeg. Konstrukcja wbrew pozorom była całkiem stabilna, może dlatego, co jeszcze bardziej nas zaskoczyło, że na końcu pomostu woda nie sięgała wyżej niż do kolan. Tak czy inaczej ochrzciliśmy go „grecką robotą”.


Kutry w Kassiopi


Łodzie w Kassiopi


Pomost "greckiej roboty"

Podszedł ostatni wieczór naszych wakacji. Poszliśmy nad „naszą” zatokę. Znajdowała się tam restauracja „Pyramid”, która chwaliła się, że została uznana wg tripadvisora za najlepszą restaurację na Korfu. Nie mogliśmy sobie odmówić. Do wewnątrz zaprosił nas właściciel, opowiadając przy okazji kilka słów o tym miejscu. Skusiliśmy się na talerz różnych owoców morza i grillowane kalmary. Po półgodzinie przyszedł kelner i zapytał – „finished?”, my jednocześnie z uśmiechem odparliśmy „no”. O to nam chodziło, siedzieliśmy na brzegu morza, wsłuchani w szum fal rozbijających się o skały. Owiewała nas przyjemna bryza, rozkoszowaliśmy się grecką kuchnią, Lena grała w minigolfa. Te słowa musiały paść – „może kupimy przyczepę campingową?”

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

okowita 24 sierpnia 2015 21:51 Odpowiedz
Paxi i Antipaxi może i wygodniej było zobaczyć z biurem podróży ale już wycieczka po wyspie... chyba lepiej było zainwestować w dodatkowy dzień własnego auta. Zwłaszcza jeżdżąc z dzieckiem ma się większą swobodę - stajemy lub jedziemy kiedy potrzeba i ochota. I są to sensowniej wydane pieniądze, można więcej zobaczyć. Dla mnie szczytem tupetu była propozycja Itaki na wycieczkę do Bodrum (w tym roku), na program której składało się: ruiny starożytnego miasta, sklep złotniczy, sklep ze skórami, sklep ze słodyczami. I jeszcze chcieli za to 20 eur od osoby dorosłej, 14 eur od dziecka. 68 eur razem jak od nas, za wożenie nas po sklepach z bzdetami.
grzegorz-firlit 24 sierpnia 2015 22:06 Odpowiedz
okowitaPaxi i Antipaxi może i wygodniej było zobaczyć z biurem podróży ale już wycieczka po wyspie... chyba lepiej było zainwestować w dodatkowy dzień własnego auta. Zwłaszcza jeżdżąc z dzieckiem ma się większą swobodę - stajemy lub jedziemy kiedy potrzeba i ochota. I są to sensowniej wydane pieniądze, można więcej zobaczyć.
Teraz już wiem i zgadzam się. Wyszłoby taniej z pysznym lunchem w jakiejś tawernie. Wycieczki na Paxos i Antipaxos w lokalnych biurach też połowę taniej, tylko trzeba się do portu dostać. Nie interesowałem się czy zapewniają transfer bo już było po herbacie...